Mark Jones
Perspektywy, które rysuje przed nami rok 2024, są tak ponure, że wielu wręcz odmawia ich rozważania. Tak jak niemieccy liberałowie w 1933 r. przewidywali, że Hitler szybko poniesie klęskę, tak dziś myślenie życzeniowe zaciemnia nasz osąd. Lunatykujemy ku nowemu, strasznemu porządkowi.
Mark Jones - historyk na University College Dublin, autor książki „1923: The Forgotten Crisis in the Year of Hitler’ Coup" (Basic Books, 2023).
30 stycznia 1933 roku Adolf Hitler został kanclerzem Niemiec. Dla jego zwolenników był to dzień „narodowej rewolucji" i odrodzenia. Wierzyli, że po 14 latach liberalno-demokratycznego “systemu weimarskiego” Niemcy potrzebowały odnawiającej siły autorytarnego lidera. Tamtej nocy hitlerowskie „brunatne koszule" przemaszerowały z pochodniami przez centrum Berlina, aby zaznaczyć świt nowej ery.
Była to jednak również chwila triumfu postępującego od lat powszechnego oszustwa. Od zarania Republiki Weimarskiej jej polityka była naznaczona przez kampanie dezinformacyjne, w tym kłamstwo zasadnicze, że demokracja weimarska była wynikiem spisku Żydów i socjalistów, którzy „wbili Niemcom nóż w plecy", pieczętując ich klęskę w I wojnie światowej.
Dziś mało kto kwestionuje tezę, że wzlot polityczny Hitlera stanowił punkt zwrotny w historii świata, początek procesu, który doprowadził do II wojny światowej i Holokaustu.
Hitler jednak wcale nie “zdobył władzy”, jak twierdzili potem sami naziści. Zamiast tego, jak zresztą szczegółowo wyjaśniał to jeden z jego biografów Ian Kershaw, został “wyniesiony do władzy” przez wąską grupę bardzo wpływowych ludzi.
Jednym z nich był Franz von Papen, który pełnił funkcję kanclerza w 1932 r. Wychodził on z założenia, że Hitlera i NSDAP - zdecydowanie największą partię po wyborach do Reichstagu w 1932 r. - można wykorzystać do realizacji konserwatywnego programu politycznego. Podobnie ówczesny prezydent kraju, były feldmarszałek Paul von Hindenburg, chciał wykorzystać Hitlera w doprowadzeniu do restauracji monarchii w Niemczech.
Jednak plany tych konserwatystów zostały szybko pokrzyżowane przez bezwzględne przywództwo Hitlera, skuteczną nazistowską przemoc i gotowość niemieckich obywateli, by poddać się reżimowi w zamian za obiecane „narodowe odrodzenie". Liberałowie i socjaldemokraci, którzy sprzeciwiali się nazistom, albo padali ofiarą szykan i represji, albo wybierali eskapistyczne złudzenie, że rządy takie jak Hitlera muszą w końcu upaść. Wychodzili z założenia, że frakcyjne walki wśród nazistów nie pozwolą na trwanie ich rządów.
Większość niemieckiego społeczeństwa zakładała tymczasem, że Hindenburg, który obiecał być prezydentem wszystkich Niemców, zdoła powściągnąć co radykalniejsze zapędy Hitlera. Inni z kolei oczekiwali, że jeśli Hindenburg nie da rady, zrobi to armia. Wszyscy zostali oszukani przez umiejętność Hitlera podtrzymywania pozorów męża stanu w ostatnich latach Republiki Weimarskiej.
W ciągu zaledwie stu dni od objęcia przez Hitlera stanowiska kanclerza bezwzględne dążenie nazistów do władzy absolutnej stało się aż nazbyt oczywiste. Pod koniec lata 1933 niemieckie społeczeństwo było już całkowicie podporządkowane nowemu reżimowi. Nie było już niezależnych partii politycznych, związków zawodowych ani organizacji kulturalnych, a jedynie kościoły chrześcijańskie zachowały pewien stopień niezależności.
Rok później, latem 1934, Hitler nakazał wymordowanie swoich wewnętrznych rywali partyjnych, a po śmierci Hindenburga 2 sierpnia ogłosił się Führerem Niemiec. System jego dyktatury został kompletnie domknięty. W tym samym czasie działały już pierwsze obozy koncentracyjne, a gospodarka została wprowadzona w tryb wojenny.
Ten okres historii XX wieku powinien dziś służyć nam za kluczowy punkt odniesienia, bo wnioski, które z niego płyną, pozostają aż nazbyt aktualne. Setki milionów ludzi zagłosują w tym roku w kluczowych wyborach i choć znaki ostrzegawcze są wyraźne, wciąż niewielu z nas jest gotowych powiedzieć to głośno: rok 2024 może być nowym rokiem 1933.
Wystarczy wyobrazić sobie świat za rok Świat za rok od dziś może być światem, w którym dezinformacja doprowadziła do upadku demokratycznych większości na całym świecie.
Po zaprzysiężeniu prezydent Donald Trump kończy ze wsparciem USA dla Ukrainy. NATO przestaje ograniczać marzenia Władimira Putina o zbudowaniu nowego rosyjskiego imperium w Europie Wschodniej.
W filmie opublikowanym na YouTube pojawił się młody mężczyzna przedstawiający się jako Mohamed al-Alawi. Miał być egipskim dziennikarzem śledczym, który właśnie wykrył potężną aferę: teściowa prezydenta Ukrainy kupiła willę w El Gouna, kurorcie nad Morzem Czerwonym, niedaleko domu Angeliny Jolie. Niebawem okazało się, że cała historia jest zmyślona: Ukraina stanowczo zaprzeczyła; to samo zrobił właściciel willi. Nieprawdą było także twierdzenie al-Alawiego, że jest dziennikarzem.
Masa krytyczna skrajnie prawicowych partii w Parlamencie Europejskim blokuje jednolitą europejską odpowiedź na rosyjski imperializm. Polska, Estonia, Litwa i Łotwa są ponownie zdane na siebie. Ponieważ wojna w Strefie Gazy przerodziła się w konflikt regionalny i przetasowała sojusze, Putin korzysta z okazji, by rozpocząć kolejny atak w Europie z użyciem rakiet dalekiego zasięgu. Z okazji, jaką kreuje ten chaos, postanawiają skorzystać także Chiny – i zajmują militarnie Tajwan.
Perspektywy, które rysuje przed nami rok 2024, są tak ponure, że wielu wręcz odmawia ich rozważania. Tak jak niemieccy liberałowie w 1933 r. przewidywali, że Hitler szybko poniesie klęskę, tak dziś myślenie życzeniowe zaciemnia nasz osąd. Lunatykujemy - by zapożyczyć trafne sformułowanie Christophera Clarka, dotyczące okoliczności, które doprowadziły do wybuchu I wojny światowej - w kierunku zupełnie innego porządku międzynarodowego.
W swojej mistrzowskiej historii epoki międzywojennej Zara Steiner nazywa okres 1929-33 “latami zawieszenia zasad”, kiedy idealizm w stosunkach międzynarodowych został błyskawicznie zastąpiony przez “triumf ciemności”.
Rok 2024 będzie najważniejszym rokiem wyborczym w historii świata. Do urn wyborczych pójdzie znaczna część światowej populacji, w tym Polacy wraz z ponad 400 milionami innych Europejczyków.
Teraz, w obliczu aktualnych globalnych kryzysów, nie ma miejsca na optymizm. Jesteśmy potencjalnie w kolejnym „roku zawieszenia". Zamiast uprawiać naiwny optymizm, należy pragmatycznie działać, bo wciąż, jeśli liberałowie potraktują zagrożenia serio, mogą zwyciężyć.
Obiecującym znakiem jest to, że setki tysięcy Niemców wyszły ostatnio spontanicznie na ulice, aby wesprzeć demokrację i potępić skrajną prawicę. Ale demonstracje w jednym kraju nie wystarczą. Do sprzeciwu liberalnie myślących Niemców muszą dołączyć inni na całym kontynencie. Prodemokratyczne manifestacje obejmujące całą UE byłyby potężnym przesłaniem. Przekonanie o pilności działań musi w efekcie objąć elity, szczególnie liderów biznesu, w tym m.in. takich, jak prezes JPMorgan Chase, Jamie Dimon, który w trosce o swoje interesy już zaczął łasić się do Trumpa.
Nie tak dawno temu europejscy przywódcy zjednoczyli się i zrobili wszystko, co w ich mocy, aby uratować euro, ponieważ zdali sobie sprawę, że upadek wspólnej waluty położyłby kres samej Unii Europejskiej. Teraz Europejczycy muszą wymagać co najmniej takiej samej determinacji. UE potrzebuje planu na świat, który nie jest już strzeżony przez NATO. Potrzebuje nowych narzędzi do radzenia sobie z takimi przywódcami państw członkowskich, jak premier Węgier Viktor Orbán czy premier Słowacji Robert Fico, którzy otwarcie wolą model putinowski.
To po prostu niedopuszczalne, że tak ostentacyjnie autokratyczny lider jak Orbán nadal ma prawo weta w procesie decyzyjnym UE.
W USA wielki potencjał ma prosta polityczna mobilizacja. Przeciwnicy Trumpa muszą odłożyć na bok dzielące ich różnice i zjednoczyć się wokół jego rywala. Zbyt dobrze wiemy bowiem, dokąd może prowadzić brak jedności i naiwny optymizm, że jakoś to będzie.
tłum. Łukasz Grzymisławski
Copyright: Project Syndicate, 2024; project-syndicate.org